poniedziałek, 19 grudnia 2011

Będzie wojna? Już tylko Rosja i Chiny ich bronią

Dezerterzy z syryjskiej armii grożą, że dni prezydenta Baszara al-Asada są policzone. Zachód nakłada na reżim kolejne sankcje. Dawni przyjaciele odwrócili się od Syrii, a Damaszkowi zostali tylko dwaj sojusznicy, Rosja i Chiny. Tymczasem dziennikarze, którym udało się dostać do Syrii alarmują: w jedną stronę do kraju transportuje się broń, w drugą - wywozi rannych. Zabitych jest już 3,5 tysiąca.

W Syrii pierwszy podmuch rewolucji zawiał 26 stycznia, gdy Hasan Ali Akleh z Al-Hasakah oblał się benzyną i podpalił. Krótkie i burzliwe doświadczenia podobnych mu desperatów w kilku innych arabskich krajach pokazały, że samobójcza śmierć w płomieniach najpierw wznieca gniew rodziny, sąsiadów, znajomych i ich znajomych, później ogień zajmuje kolejne miasta, aż w końcu cały kraj trawi pożoga. Jak dobrze pójdzie, wypala stare władze. Wtedy, na zgliszczach, można budować od nowa.

Tu jednak było inaczej. Telewizja Al-Dżazira, która towarzyszyła demonstrantom od Maroko po Iran, szybko zawyrokowała: "to królestwo ciszy", z protestów nic nie będzie, Syryjczycy za bardzo kochają prezydenta.

Dopiero dwa miesiące później, w połowie marca, do Syrii zawitała Arabska Wiosna. Wydarzenia przybierały coraz bardziej dramatyczny obrót, aż do dziś, gdy kraj jest na skraju wycieńczenia. Niemal każdego dnia dochodzi do starć między dwiema syryjskimi armiami: rządową i wyzwoleńczą, liczba zabitych przekroczyła, według szacunków ONZ, 3,5 tysiąca, a więzionych (i być może torturowanych) więźniów politycznych - 20 tysięcy. Nie tylko Unia Europejska i Stany Zjednoczone dwoją się i troją, by ukarać reżim i powstrzymać kraj przed pogrążaniem się w wojnie domowej. Od Syrii odwracają się już nawet dawni przyjaciele.

Stać się może teraz niemal wszystko.

Armia dezerterów

"Syria to nie Libia", uspokaja szef syryjskiej dyplomacji. Walid al-Mu'allim przekonuje, że zachodnia koalicja nie zdecyduje się na powtórkę libijskiego scenariusza, to znaczy obejdzie się i bez cichego szkolenia i dozbrajania rebeliantów, i bez głośnych nalotów i bombardowań. Jednak sytuacja w kraju bardzo się zmieniła.

To już nie jest nierówna walka między okrutnym reżimem a pokojowo nastawionymi demonstrantami-męczennikami. Trzy miesiące temu do boju wkroczyła Wolna Armia Syrii (Free Syrian Army, FSA), zbrojne ramię opozycji (zjednoczonej pod sztandarem Syryjskiej Rady Narodowej). I chociaż przewaga liczebna "właściwej" syryjskiej armii jest miażdżąca (220 tys. do 20 tys.), rebelianci systematycznie, niemal każdego dnia, zadają jej kolejne ciosy. Siedziba rządzącej partii Ba’as w Damaszku, baza służb wywiadowczych, instalacje wojskowe w Harasta na przedmieściach stolicy - to tylko kilka z celów, w które z powodzeniem uderzyła już FSA.

Zastępem powstańców i dezerterów dowodzi Riyad al-Asad, nawrócony oficer syryjskiej armii, który sprzeciwił się rozkazowi strzelania do demonstrantów. Sam nie walczy na froncie. Rozkazy wydaje przez telefon komórkowy i internet z tureckiego obozu dla uchodźców w Hatay, tuż przy granicy z Syrią. Sam pułkownik i jego świta (60-70 oficerów syryjskich, którzy również wypowiedzieli posłuszeństwo reżimowi) są silnie chronieni przez turecką armię. Według niektórych źródeł, nie tylko chronieni - tureccy wojskowi mają potajemnie szkolić i zbroić FSA. Z tym że syryjscy rebelianci otrzymują cichaczem pomoc z zewnątrz zgadza się turecki dziennik "Milliyet". Jednak według gazety, to nie turecka armia szkoli Syryjczyków, ale francuskie siły zbrojne.

Którakolwiek z pogłosek jest prawdziwa - jeśli w ogóle któraś - niemal pewnym jest, że w syryjskim konflikcie ktoś głęboko "macza" palce. Reporter BBC, któremu udało się przedostać do Syrii u boku powstańców z FSA, doniósł o kursujących między Libanem a Syrią transportach. W jedną stronę przewożą rannych rebeliantów. W drugą - broń dla tych, którzy jeszcze się trzymają.

Jeśli będzie trzeba...

Sankcje gospodarcze, embargo na handel ropą, zakaz podróżowania dla przedstawicieli władz, zamrożenie funduszy i inwestycji - Syria już nie raz poznała smak gniewu zachodnich mocarstw. W końcu, jak stwierdził szef syryjskiego MSZ, państwa Unii Europejskiej zabiegają o "odzyskanie minionej chwały swej wstrętnej i ohydnej kolonizacji". Chociaż w wyniku sankcji kraj traci miliony dolarów dziennie, władze do tej pory niewiele sobie z tego robiły. Jednak cios, który padł "od tyłu", mocno je zamroczył. Chociaż był zapowiadany, elity chyba do końca nie wierzyły, że padnie. A wygląda na to, że będą kolejne.
Przeciwko arabskiemu reżimowi i jego zbrodniom, oprócz tradycyjnie już Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, wystąpiła Liga Arabska. Ta ostatnia najpierw pogroziła al-Asadowi i jego świcie palcem, później coraz głośniej upominała, aż w końcu postawiła ultimatum: albo koniec z krwawymi represjami, albo zawieszenie członkostwa. Syryjski rząd obiecał poprawę i najwyraźniej uwierzył, że to wystarczy. Nie wystarczyło. Organizacja najpierw faktycznie zawiesiła członkostwo Syrii (po raz drugi w swej historii, wcześniej tak samo postąpiła wobec Libii Kadafiego), a dwa tygodnie później nałożyła na kraj podobne sankcje, co UE i Stany Zjednoczone.

Szef dyplomacji zapewnił, że rząd zdążył wycofać 95% aktywów z krajów arabskich, a jednocześnie stwierdził, że sankcje Ligi Arabskiej to "wypowiedzenie wojny gospodarczej". Białą flagę wywiesił już Liban, bo embargo na eksport do Syrii uderza bardziej w Kraj Cedrów niż w sam Damaszek. Ten poddawać się nie zamierza, ale i do ustępstw stał się bardziej skłonny. To z członkami LA, m.in. z Irakiem, Arabią Saudyjską czy Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, Syria handluje najintensywniej.

Ta "arabizacja" syryjskiego kryzysu jest wstępem do jego "umiędzynarodowienia", jak zgodnie oceniły panarabskie dzienniki w Londynie. Sankcje Ligi Arabskiej mocno ubodły reżim al-Asada, ale nie zadały mu śmiertelnego ciosu. Jeśli arabska społeczność rzeczywiście jest szczerze zatroskana losem Syryjczyków, potrzebny będzie kolejny krok. Po nałożeniu sankcji pole do manewru zostaje mocno ograniczone. Czy jednak organizacja odważy się na interwencję? Rozwiązania takiego już nie wyklucza jedna z najbliższych (do niedawna) przyjaciółek Syrii - Turcja.

Przyjaciół poznaje się w biedzie

Turcja dołączyła do grona krajów, które ostro i głośno karcą Syrię, choć jeszcze niedawno uchodziła za jej wiernego sojusznika. Teraz wysuwa się na czoło w rankingu największych wrogów reżimu. Premier kraju Recep Tayyip Erdogan porównał już al-Asada do "dyktatorów z urojeniami", których koniec był marny i wezwał go do odejścia. Później minister spraw zagranicznych Ahmet Davutoglu powiedział, że Turcja nie wyklucza militarnego rozwiązania konfliktu w Syrii. Wreszcie rząd w Ankarze nałożył na sąsiadów ostre sankcje, m.in. na dostawy broni i sprzętu wojskowego. Wszystko w ciągu zaledwie kilku dni.

"Zdrada" Ankary jest ciosem dla reżimu, ale nie śmiertelnym. Turcja na interwencję w pojedynkę raczej się nie zdecyduje, ale u boku zachodniej koalicji i owszem. Francja wcześniej zasugerowała, o czym donosiła BBC, że "w Syrii zostaną utworzone strefy humanitarnej ochrony". Byłby to niezły wstęp do pełnego wkroczenia ewentualnej koalicji do tego kraju, jest jednak jedno "ale". Żeby przeforsować ten pomysł, Francja i jej sojusznicy musieliby przekonać ostatnich sprzymierzeńców reżimu z Damaszku - Rosję i Chiny. Bez ich zielonego światła, Zachód ma niemal związane ręce. A to właśnie Pekin i Moskwa są "ostatnimi sprawiedliwymi" w syryjskiej sprawie.

Głos Chin jest co prawda ledwo słyszalny, ale gdy przychodzi do działania, reprezentanci Pekinu bez mrugnięcia okiem torpedują plany ONZ wobec Syrii. Również Rosja krzyczy "weto" za każdym razem, gdy Rada Bezpieczeństwa chce ugodzić w reżim w Damaszku, a poza tym na bieżąco komentuje każdy ruch na linii Syria-reszta świata. Zdążyła już zablokować rezolucję, która miała potępić reżim al-Asada, nałożone przez Ligę Arabską sankcje uznała za "niewłaściwe" i głośno zaprotestowała przeciwko embargo na broń - którą, podobno, sama reżimowi dostarcza. Czy jednak Rosja wytrwa u boku Syrii, jeśli naciski opinii międzynarodowej będą się nasilały? To zależy, jak długo Baszar al-Asad utrzyma się przy władzy. Coraz częściej słychać głosy, że jego dni są policzone.

- System jest przeżarty do cna. Być może na zewnątrz wydaje się silny, ale w środku jest bardzo słaby - uważa Riyad al-Asad. Jego zdaniem, obalenie rządzącego reżimu to tylko kwestia czasu. Pytanie tylko, ile jeszcze potrzeba tego czasu... i ofiar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz