Unia Europejska traci na znaczeniu niezależnie od obecnego kryzysu. Słabość
demograficzna, spadek tempa wzrostu, osłabienie atlantyckich więzi
spowodowały, że dzisiaj chociażby z ust lidera USA częściej niż nazwę
któregokolwiek z tradycyjnych sojuszników na Starym Kontynencie słychać
magiczne słowo „Pacyfik”.
Podatność Unii Europejskiej na kryzys zaskoczyła euroentuzjastów.
Wyobrażenie wielu Polaków o stanie, w jakim znajdzie się nasz kraj po
wejściu do wspólnoty rozminęło się z unijną rzeczywistością. Czas
prezydencji wpłynął na to, że elity w naszym kraju bardzo bezpośrednio
doświadczają „kryzysowego” charakteru integracji europejskiej. Skoro
Polska w rzeczywistości nie może wpłynąć na zmniejszenie skali kryzysu,
podstawowym zadaniem elit w naszym kraju jest w tej sytuacji dobra
diagnoza jego źródeł i otwarcie debaty na temat przyszłości integracji
europejskiej oraz polskiego uczestnictwa w tym projekcie.
Unia
Europejska traci na znaczeniu niezależnie od obecnego kryzysu. Słabość
demograficzna, spadek tempa wzrostu, osłabienie atlantyckich więzi
spowodowały, że dzisiaj chociażby z ust lidera USA częściej niż nazwę
któregokolwiek z tradycyjnych sojuszników na Starym Kontynencie słychać
magiczne słowo „Pacyfik”. Oznacza to, że Stany liczą się z sytuacją w
Chinach czy innych krajach Azji, zaś Europę zaczynają postrzegać głównie
jako cel wycieczek turystycznych. Ten stan rzeczy zaskakuje pewnych
siebie Europejczyków.
Charakterystyczne,
że w debatach o kryzysie pojawia się pokusa, której uległ i Radosław
Sikorski - by europejską chorobę zdiagnozować poprzez problemy
finansowe. Praktycznie nie ma mowy o najgłębszym bodaj w historii
kryzysie wartości europejskich, kryzysie rodziny, kryzysie wartości
republikańskich, na których została uformowania nowożytna Europa. Wśród
nich w obecnej sytuacji najważniejsze znaczenie mają te, które odnoszą
się do kwestii, które zwykle określa się jako „etykę biznesu”: szacunku
dla ludzkiej pracy, działania na rzecz przyszłych pokoleń a nie życia na
ich koszt. Odnoszą się do elementarnego poczucia więzi z tymi, którzy
przyjdą po nas a także szacunku dla zarobionych pieniędzy.
Źródłem
kryzysu jest życie ponad stan, przekraczanie w rządzeniu państwami
reguł moralnych. Przywódcy w obliczu pokusy wygrania wyborów lub chcąc
uniknąć reform zadłużają kierowane przez siebie kraje na poczet
przyszłych pokoleń. Takie działania to w kategoriach etycznych jedno z
najpoważniejszych nadużyć, powiedzielibyśmy grzech, szczególnie dla
polityka, który przyznaje się do inspiracji chrześcijańskich [1].
Pragnienie doraźnego sukcesu nie może usprawiedliwiać działania na koszt
tych, o których nie wiemy, czy będą mieli możliwości spłacania długów i
w jakich warunkach przyjdzie im żyć.
Państwa
będące obecnie w kryzysie, w chwili wstępowania do Wspólnot
Europejskich (1981 – Grecja, 1986 – Hiszpania i Portugalia)
charakteryzował niższy poziom życia niż w „starej Unii”. W celu jego
wyrównania zaczęto rozwijać „wymiar społeczny” integracji europejskiej. W
dużej mierze pieniądze z UE zostały wydane na pomoc społeczną, a nie
inwestycje i rozwój. W efekcie powstały państwa socjalne bez
odpowiedniego fundamentu gospodarczego (odwrotnie niż np. w Niemczech
czy Holandii, gdzie rozwój państwa socjalnego był efektem wzrostu
gospodarczego). Zakres ochrony socjalnej poszerzano (efekt „kuli
śnieżnej” – uprawnienia socjalne dla jednej grupy społecznej powodują
roszczenia kolejnych), więc z czasem jego zapewnienie było nie do
udźwignięcia przez budżety krajowe. W efekcie państwa zaczęły się
zadłużać.
Nie
mniej ważnym elementem kryzysu jest deficyt demokracji. Coraz więcej
decyzji w UE forsowanych jest już nie tylko przy współudziale Komisji
Europejskiej, ale nawet przez niższej rangi urzędników (tj. daleko od
legitymacji demokratycznej do podejmowania decyzji) i w dalszym ciągu
ten model jest forsowany. Współgra z tym swoista „przemoc” w narzucaniu
rozwiązań, których faktycznym celem ma być przyspieszanie integracji.
Jest to możliwe w sytuacji, kiedy faktycznie nie istnieje europejska
opinia publiczna. Napędem integracji nie może być mit, utopia; musi być
nim rozsądna ocena otaczającej nas rzeczywistości i odnoszenie się do
niej na zasadzie zdrowego rozsądku. To dlatego konserwatysta wobec
współczesnych dyskusji o przyszłości Unii nie jest skazany na
powtarzanie „nie, nie, nie” wobec kolejnych propozycji zmian. Ma raczej
obowiązek przyjrzeć się im chłodnym okiem i ocenić, które z nich
opierają się na rzeczowej diagnozie, które zaś są realizacją takiej czy
innej utopii. Ma też obowiązek pamiętać, że utopijne projekty integracji
kontynentu przynosiły w historii poważne konsekwencje. Dzisiaj widać
jak opłakane są skutki wprowadzania wspólnej waluty przez kraje do tego
nieprzygotowane; rządy wzajemnie oszukują się co do wiarygodności
makroekonomicznych danych, nie prowadzą wspólnej polityki ekonomicznej.
Wiesław Chrzanowski, zwolennik integracji, pisze: „Projektowany ustrój
UE, jeśli nie ma służyć realizowaniu utopii, musi brać pod uwagę, czy i
na ile mieszkańcy Europy, pomijając ich związki z państwami narodowymi,
stanowią już wspólnotę(…)” [2].
Sięgnijmy
więc po pierwszy z brzegu przykład: jeśli proponujemy listy europejskie
w wyborach do Parlamentu Europejskiego, to musimy uwzględnić fakt, że
większość obywateli Polski nie jest gotowa do wybierania pomiędzy
Tannockiem, Brokiem i Saryusz-Wolskim. Jeśli zaś mają decydować
wyłącznie wedle kryterium narodowego, to na tej prostej ilustracji widać
jak bardzo rację ma Jadwiga Staniszkis, kiedy zwraca uwagę, że
pospieszna federalizacja może jedynie pogorszyć relacje polityczne na
kontynencie i uruchomić mniej dzisiaj aktywne nacjonalistyczne siły.
Ważnym
źródłem kryzysu jest swobodne podejście do zobowiązań międzyrządowych, a
nawet umów międzynarodowych, czyli klasycznego mechanizmu współpracy
między państwami. Odbywa się to w oparciu o przekonanie, że skoro Unia
Europejska jest szczególnym tworem, wymykającym się klasycznym
definicjom prawa międzynarodowego, to i tradycyjne jego formy nie muszą
być tak wyraźnie stosowane. Nieprzestrzeganie umów w ramach UE prowadzi
do poważnego deficytu zaufania, na który składa się nie tylko
nieprzestrzeganie przepisów dotyczących dyscypliny finansów publicznych i
prowadzenia nieodpowiedzialnej polityki pieniężnej. Przecież to właśnie
najmożniejsi promotorzy paktu na rzecz stabilizacji i rozwoju łamali
wzajemne zobowiązania, co podczas berlińskiego wystąpienia przypomniał
Sikorski. Najtrudniejszą kwestią jest selektywne wykonywanie traktatów,
czego Traktat Lizboński jest zapewne najbardziej wyraźnym przykładem: z
jednej strony restrykcyjnie stosuje się przepisy, które chronią interesy
dużych i bogatych państw, np. prawo imigracyjne, ochrona środowiska,
zróżnicowane dopłaty dla rolników; z drugiej dominuje pobłażliwe
podejście do niektórych postanowień broniących interesów słabszych
państw, w tym Polski, np. solidarność energetyczna a Nord Stream, próba
pominięcia systemu instytucjonalnego UE w kontekście ratowania strefy
euro (decyzje podjęte przez tandem Merkel – Sarkozy są następnie
wpuszczane w „traktatowy kanał legislacyjny” – proces legitymizacji
postanowień za pomocą unijnej procedury ustawodawczej), zróżnicowane
podejście do kwestii poszanowania praw i wolności obywatelskich (vide:
selektywne reakcje na łamanie praw człowieka i deficyty demokracji w
Rosji i restrykcyjne podejście pod tym względem do sytuacji na
Ukrainie). Kluczowe jest jednak nastawienie w ostatnich miesiącach
niemieckiej polityki na omijanie „europejskiej metody”, polegającej na
działaniu wspólnotowym (poprzez Komisję Europejską) na rzecz ustaleń
międzyrządowych. Słabość polityczna Jose Manuela Barroso w ostatnich
miesiącach wręcz rzucała się w oczy. Z tego punktu widzenia polskie tezy
tandemu Tusk-Sikorski nie muszą być odczytywane jako wsparcie
niemieckich celów w reformowaniu Unii. Raczej dowodzą próby uniknięcia
skrętu procesów integracyjnych w uliczkę międzyrządową, czyli
przeniesienia w jeszcze większym stopniu ciężaru procesów integracyjnych
z Komisji i wspólnych instytucji na oś pomiędzy głównymi stolicami. W
takim wariancie ku każdej z nich ciążyć będzie jak grono kiści winogron
grupa mniejszych krajów.
Można
oczywiście powiedzieć, że Niemcy będą miały większy wpływ także w
przypadku wzmocnienia Komisji Europejskiej. Tak naprawdę w każdej
sytuacji politycznie zyskają Niemcy – trudno bowiem zaprzeczyć ich
wzrastającej pozycji na kontynencie. Pierwszym celem integracji w optyce
polskiej racji stanu nie może być osłabianie Niemiec. Byłby to swoisty
powrót do geopolityki Gomułki i Jaruzelskiego we współczesnym wydaniu.
Celem Polski powinno być raczej formatowanie zaangażowania Niemiec i
utrzymywanie ich wspólnotowego zaangażowania, „wikłanie” ich w sprawy
europejskie i przypominanie o historycznej odpowiedzialności za bieg
spraw niż proste dążenie go ograniczania ich wpływów – dla takiej
polityki nie znajdziemy sojuszników. Co najważniejsze rychło okaże się
ona nie tylko nieskuteczna, ale wręcz szkodliwa.
Trzy zalety wystąpienia w Berlinie
Przemówienie
berlińskie Radosława Sikorskiego uplasowało polskiego ministra spraw
zagranicznych na pozycjach skrajnie federalistycznych. Zostało
wygłoszone w czasie podejmowania intensywnych prób wychodzenia z
kryzysu. Problem z wystąpieniem Sikorskiego polega na tym, że trafiło na
wyjątkowo wyjałowioną w Polsce dyskusję publiczną na temat strategii
europejskiej kraju. Reakcja części opozycji w praktyce przynosi jedynie
efekt w postaci sygnału, że z Polski ma szansę wyjść jedynie
federalistyczna propozycja. Polska jawi się jako kraj europejskiego mitu
i utopii przetopienia społeczeństw Starego kontynentu w ciągu jednego
pokolenia w zupełnie inny twór. Politycy myślący w inny sposób,
opierający się na zasadzie zdrowego rozsądku a nie na kultywowaniu
europejskiej utopii, mają obowiązek zabierać głos, by formować
stanowisko odmienne od propozycji rządu, ale i dalekie od stawiania jego
ministrów przed Trybunałem Stanu. Trzeba pokazać wielu środowiskom w
Europie, że polska myśl integracyjna ma wiele twarzy. Centroprawica nie
może pozostawić refleksji europejskiej jako własności i specjalności
lewicy ultrafederacjonistów.
Konferencja
jałtańska na pół wieku ukształtowała Europę, dzieląc ją na dwa obozy.
Polska nie uczestniczyła w jałtańskich rozmowach w pałacu w Liwadii,
choć poniosła ich konsekwencje. Gdy kontynent ponownie się integrował,
próbowano uniknąć tego błędu. 20 stycznia 1990 roku premier Tadeusz
Mazowiecki domagał się udziału Polski w konferencji zjednoczeniowej.
Konferencja „2+4”, która zadecydowała o połączeniu dwóch państw
niemieckich, odbyła się przy współudziale Polski – mam na myśli paryską
część konferencji w czerwcu 1990. Jesteśmy na kontynencie krajem na tyle
dużym i położonym w tak strategicznie istotnej części Europy, że każde
zawarte porozumienie istotnie zmieniające relacje polityczne wpływa na
sytuację Rzeczpospolitej, niezależnie od tego czy Polska uczestniczy w
jego zawieraniu. To powód, by jako część doktryny polskiej polityki
zagranicznej przyjąć zasadę uczestnictwa i domagania się prawa do
uczestnictwa w sytuacji, kiedy jest nam ono odmawiane. Powinien to być
istotny element polskiej racji stanu. Dlatego poddawany był krytyce
minister finansów Jacek Rostowski, który nie zdołał dostać się na
posiedzenia Rady Ministrów Finansów UE, pomimo że Polska sprawuje
prezydencję. Skoro tak, to Sikorski domagający się miejsca dla nas przy
stole, gdzie zapadają decyzje o przyszłych traktatach, powinien otrzymać
słowa poparcia. Są sytuacje, w których można próbować w podobnych
sytuacjach próbować taktyki „wrzeszczącego dziecka” (jak to złośliwie i z
dezaprobatą określił Jacek Żakowski). W sprawie Gazociągu Północnego
taka taktyka nie dała jednak efektu, choć sam wówczas sądziłem, że
należy jej spróbować. Skoro dzisiaj Sikorski stawia na zasadę
„uczestnictwa za wszelką cenę”, nie należy odmawiać poparcia tej linii.
Swoje
poglądy Radosław Sikorski przekazał jasno – to wyróżnia go pozytywnie
na tle europejskiej debaty. Wypowiedział się „tak-tak, nie-nie” w
najważniejszych zagadnieniach podnoszonych we wspólnocie. Użycie jako
modelu poglądowego konstrukcji politycznej Stanów Zjednoczonych było
tyleż ahistoryczne, co wymowne i zrozumiałe. Pozwala to w bezpośredni
sposób polemizować z jego podejściem do przyszłości Europy. W pewnym
sensie nie ma dzisiaj w polskiej debacie europejskiej nic pilniejszego
niż konserwatywna odpowiedź na przedstawioną przez niego wizję. Ale musi
być to odpowiedź prosta i zrozumiała, jasno formułująca alternatywne,
pozytywne scenariusze.
Nie
bez znaczenia jest odrzucenie przez Sikorskiego w Berlinie „rachunku za
rozszerzenie”. Żaden dotychczasowy minister spraw zagranicznych III RP
po 2004 roku nie ujął tej sprawy tak jednoznacznie. Nie chodzi tutaj
tylko o kwestię honorową, ale o konsekwentne odrzucenie argumentu, który
używany jest przede wszystkim do perswadowania Polsce, w stylu
Jacques’a Chiraca, że jej prawo do zabierania głosu w sprawach
europejskich jest w jakiś sposób ograniczone, obciążone hipoteką
zadłużenia. W stolicy Niemiec Sikorski powiedział wprost, że na
rozszerzeniu skorzystały kraje zarówno „starej”, jak i „nowej” Unii i
poparł to cyframi. To nie w rozszerzeniu tkwią obecne problemy Unii, jak
chcieliby to niektórzy widzieć. Sikorski podkreślił, że to Niemcy są
beneficjentem zawartych porozumień. Odrzucenie rachunku za rozszerzenie
ma jeszcze jedno znaczenie: nie pozwala używać podobnej argumentacji
przeciw przyszłym rozszerzeniom. Wnioski są bowiem takie: UE korzysta na
włączaniu nowych państw do wspólnoty, na kolejnych skorzystać możemy i
my. Zatem doktrynalny sprzeciw w tej sprawie ma źródło albo w źle
poinformowanej opinii publicznej ważnych państw UE, która zdaje się
odrzucać rozszerzenie jako takie, albo w politycznej niechęci do
kolejnej fali rozszerzeń, strachu przed zmianą balansu politycznych sił w
Europie. Charakterystyczne zresztą, że gdy przychodzi do problemu
rozszerzenia, politycy utopii, którzy tyle mówią o europejskiej opinii
publicznej, odwołują się nie do prorozszerzeniowej woli Parlamentu
Europejskiego, ale do izolacjonizmów krajowej polityki, właśnie tam
upatrując woli prawdziwego demosu.
Unia racjonalna
Niektóre
szczegółowe propozycje Sikorskiego mieszczą w logice zdroworozsądkowego
podejścia do funkcjonowania UE. Ograniczenie liczby komisarzy to
oczywiste posunięcie. Zwiększenie roli Komisji przy jednoczesnym
zmniejszeniu jej liczebności przyspieszy podejmowanie decyzji. Możliwe
do wyobrażenia jest także połączenie funkcji szefa Komisji i
przewodniczego Rady. Podobnie oczywiste wydaje się żądanie zaprzestania
oddzielnego obradowania krajów strefy euro. Prowadzi to bowiem do
mnożenia ciał decyzyjnych i pozatraktatowego sposobu decydowania:
pierwsze ustalenia dwóch-czterech najsilniejszych państw, potem ich
przeforsowanie w grupie euro, gdzie owe decyzje znajdują zatwierdzenia
mniej znaczących członków grupy, a potem niemal mechaniczne narzucenie
ich całej Unii. W takiej „piramidce decyzyjnej” cały mechanizm unijny
sprowadza się do wydłużonej w czasie egzekucji decyzji dwóch-trzech
europejskich krajów. Racjonalne jest uznanie, że bliższa współpraca
pewnych krajów unijnych w poszczególnych dziedzinach powinna być
zagnieżdżona w podstawowych traktatowych strukturach Unii, a nie opierać
się narzucaniu im decyzji.
Szczególnym
elementem, który należy podnosić powinna być pozornie nieznacząca
kwestia siedziby Parlamentu Europejskiego. To nie tylko sprawa
oszczędności, ale także sprawdzenia, na ile proeuropejskie Francja lub
Belgia są skłonne zrezygnować z goszczenia parlamentu na swoim
terytorium. Ta sprawa ma znaczenie symboliczne, ale jest także swoistym
„sprawdzam” wobec intencji wielu z naszych partnerów w licznych innych
sprawach większego kalibru.
Osie sporu
Podstawową
sprawą jest określenie osi rzeczywistego sporu z wizją Sikorskiego –
nie jest nią przecież ani kwestia miejsca, w którym przekazał swoje
tezy, ani czas, w którym to zrobił. Zadaniem jest szybkie odnalezienie
sensownej drogi krytyki pomiędzy natrętnym federalizmem a „marszem 13
grudnia”. I na szczęcie nie jest to trudne.
Po
pierwsze, spór dotyczy odpowiedzi na pytanie, na ile konieczne jest
zmienianie Traktatu Lizbońskiego. Decyzja o tym, czy poddawać traktat
rewizji lub popierać poszukiwanie innego rozwiązania w ramach Lizbony,
powinna być punktem wyjścia do wewnętrznej debaty. O ile Donald Tusk
może poza Polską skutecznie korzystać ze swojego silnego mandatu, o tyle
w kraju powinien podjąć dyskusję z opinią publiczną, wychodząc z
otwartej pozycji. Dzisiaj brak takiej debaty nie stanie na przeszkodzie
realizacji projektów nowych umów, ale w przyszłości musi wpłynąć na ich
kwestionowanie. Pomijania głosu opozycji nie tłumaczy radykalna postawa
jej części. Za kilka lub kilkanaście lat nikt nie będzie pamiętał o
„marszach 13 grudnia”, które dzisiaj wydają się być wygodnym pretekstem
dla rządu, by pomijać element wewnętrznej debaty. Za określanie obecnych
decyzji jako zdrady odpowiadał będzie także ten, kto dzisiejsze polskie
stanowisko pozbawia nawet szansy na budowanie kompromisu nad Wisłą.
Legenda „Polskiej Partii Pruskiej” (wedle określenia A. Fotygi) jako
motoru uczestnictwa Polski w debacie europejskiej AD 2011 nikomu niczego
dobrego nie przyniesie i dlatego jej powstawaniu należy zapobiegać w
imię racji stanu. To jednak wymaga spełnienia jednego warunku: rząd musi
uznać, że potrzebuje kogoś oprócz siebie, by porozmawiać o
propozycjach, które zgłasza w UE jako stanowisko kraju. Nie jest to
oczywiście problem formalnych uprawnień dla działań Sikorskiego i Tuska,
ale raczej swoistej legitymizacji politycznej i emocjonalnej w Polsce.
Jest oczywiste, że Polska powinna reagować szybko, jednak nie pochopnie.
To nie może być sytuacja jak w przedszkolu, kiedy by załapać się na
dobrą kompanię trzeba na czas włożyć palec „pod budkę”. Przedstawianie
przez rząd oczekiwania działania w ekstraordynaryjnym trybie nie może
tłumaczyć podejmowania najważniejszych decyzji dotyczących przyszłego
rozwoju Polski bez odpowiedniej debaty i analizy różnych scenariuszy. Za
ten tryb działania historyczną odpowiedzialność bierze na siebie rząd
Tuska, szczególnie, że Traktat Lizboński był w Polsce przyjmowany w
oparciu o szeroki kompromis i w tym samym trybie powinny zapadać decyzje
o odstępowaniu od niego czy zmienianiu go. Być może w tym miejscu
trzeba kolejne zmiany traktatowe odważnie poddać pod głosowanie w
referendum?
Druga
kwestia to jednolite zarządzanie polityką gospodarczą i budżetową.
Dotyczy to modelu gospodarczego, jaki przyjmie Unia. Wydaje się, że w
tym punkcie spór z koncepcją Sikorskiego jest najbardziej zasadniczy. W
praktyce mamy do czynienia z dyskusją o tym, na ile ważna jest
konkurencja wewnątrz UE. Jasne jest, że słabość współczesnej Unii bierze
się właśnie z uśpienia konkurencji wewnętrznej. Jej brak powoduje brak
konkurencyjności na zewnątrz, w zestawieniu z Chinami czy USA. W
interesie Polski nie leży ujednolicanie podatków. Nie możemy konkurować w
infrastrukturze, nie możemy zaoferować śródziemnomorskiego wybrzeża
jako miejsca powstania nowej fabryki, nie mamy ani Ikei ani Nokii. Naszą
siłą pozostają niskie podatki i niskie koszty pracy. Krótko mówiąc, gdy
np. inwestorzy z Chin szukają miejsca na inwestycję w UE, muszą mieć
jakieś przesłanki do zastanowienia się, czy nie opłaca się im działać w
Polsce. Oczywiste jest, że wspólne działanie w ramach UE wymaga jakiejś
koordynacji polityki gospodarczej. Trudno powiedzieć, jak powinna być
ona prowadzona, by nie dawać instrumentów osłabiających konkurencyjność
przyszłemu „gospodarczemu rządowi”, którego powołanie postuluje
Sikorski. Jak skutecznie zapewnić, że nikomu nie przyjdzie do głowy
decydować z Brukseli, Wiednia czy Frankfurtu czy i w jakim stopniu
możemy korzystać z energii z gazu łupkowego? Już dzisiaj poszczególne
dziedziny gospodarki poddawane są tego rodzaju „formatowaniu”. Aż strach
pomyśleć, do jakich mogłoby to prowadzić nadużyć. Lepiej więc nie
popierać postulatu powoływania „gospodarczego rządu”, dopóki nie będzie
bardzo dokładnie ustalone, co kto ma na myśli. Obecnie wygląda na to, ze
byłby on jedynie kolejnym batem na wewnętrzną konkurencję w Unii.
Bardziej
skomplikowana jest kwestia ujednolicania parametrów makroekonomicznych
budżetu. Tu można rozważyć zgodę. Zakładam, że mówimy o jakiejś kontroli
budżetu po jego opracowaniu przez rządy narodowe, a przed uchwaleniem w
parlamentach. Podobnie jak inne kwestie w orędziu Sikorskiego i ta
sprawa nie jest nowa. Nie tylko dyskutuje się o niej od jakiegoś czasu,
ale już istniały procedury, które tego rodzaju kontrolę umożliwiały.
Dzisiaj mówimy o ich wzmocnieniu. Pytamy zatem, kto miałby tej kontroli
dokonywać. Ekofin? Jakiś specjalny komisarz? Europejski Trybunał
Sprawiedliwości? Jaka jest gwarancja, że nie zdarzy się podobnie
nieracjonalny komisarz jak liczni krajowi ministrowie finansów? Skąd
pewność, że instytucja ponadnarodowa, bardziej oddalona od wyborców,
będzie mniej „partyjna” a bardziej ekonomicznie zdroworozsądkowa od
podobnych instytucji w państwach narodowych? Oczywiście, że dotyka to
kwestii suwerenności. Ale ta już dzisiaj jest podzielona jeśli chodzi o
kształtowanie przez państwa europejskie makroekonomicznych parametrów.
Zresztą mamy do czynienia ze swoistą sprzecznością. Z jednej strony
rygoryzm w stosowaniu zasady suwerenności, z drugiej niemoralne
manipulowanie przez rządy danymi i kreatywna księgowość. Skutki takich
działań dotyczą przecież nie tylko kraju, który sobie na nie pozwala,
ale całej wspólnoty. Zatem rygoryzm w odniesieniu do wymagania podawania
prawdziwych danych i ograniczania zadłużania na konsumpcję nie musi być
sam w sobie zły; ba, może być moralnie uzdrawiający dla wielu
polityków. Problem w tym jak zapewnić, że mechanizm badania budżetu nie
zostanie na przykład użyty do wprowadzania owych utopijnych projektów
towarzyszących integracji. Przykłady? Czy taki „kontroler europejski”
miałby prawo nie zatwierdzić budżetu, jeśli chodzi o wypłaty dla
nauczycieli, gdyby nie były dochowane zasady parytetu, jeżeliby taki
kiedyś zalecono? Albo czy miałby prawo wpłynąć na strukturę edukacyjną
państwa, żądając na przykład ograniczenia liczby finansowanych przez
rząd wiejskich szkół? Problem nie dotyczy więc tylko prostego „dzielenia
suwerenności” ale określenia, na ile państwa mogą się zgodzić, by przy
okazji wydzierać im suwerenność w zakresie, w jakim jej się nie
wyrzekały, świadomie się nią nie dzieliły. Intuicyjnie wyczuwamy
potrzebę postawienia wyrazistej bariery pomiędzy konieczną być może
kontrolą parametrów budżetowych a ich nadużywaniem.
Dotychczas
debata europejska w Polsce toczyła się wokół kwestii, na ile wpływać
mają na wspólną Europę państwa narodowe, a na ile wspólne instytucje.
Jest jednak faktem, że te instytucje już istnieją i prowadzą taką a nie
inną politykę. Dlatego debata nie może dotyczyć jedynie pytania ile
Niemiec, ile Francji, ile Polski w Europie, ale przede wszystkim ile
wolnego rynku, konkurencji wewnętrznej itd. Musi dotyczyć w nie
mniejszym stopniu jakości tego, co wspólne. Prawica powinna odnieść do
tego te same kryteria, które stara się stosować w polityce narodowej.
Trzeba w debacie europejskiej ożywić zasadę „małego państwa”. Przytoczmy
Mariano Rajoy Brey’a, niedawnego zwycięzcę wyborów w Hiszpanii i
jednego z admiratorów owej powściągliwości w budowaniu biurokratycznej
omnipotencji: „Mój model ekonomiczny polega ponadto na państwie, które
jest przede wszystkim silne, a dopiero potem wielkie; które nie kieruje
społeczeństwem ani mu się nie naprzykrza, które nie wtrąca się w sfery,
które do niego nie należą, ale skutecznie dogląda spraw, które
rzeczywiście mu podlegają” [3]. W zasadzie zamieniając słowo „państwo”
na „Unia” możemy to odnieść do wewnętrznej sytuacji we wspólnocie.
Szczególnie, że w dobie kryzysu zasada taniej i ograniczającej się
administracji jako warunku rozwoju gospodarki wraca jako jeden z
głównych motywów debaty w USA [4], promowana nie tylko przez prawicę.
Trzecia
kwestia dotyczy samej zasady federalizmu. Po lekturze przemówienia
ministra Sikorskiego rysuje się wyrazisty spór pomiędzy dwiema drogami
integracji. Pierwsza prowadzi przez Komisję Europejską - a więc
federalizm, który zakłada przeniesienie większej zakresu suwerenności na
poziom wspólnotowy, z mniejszym udziałem państw narodowych. Taka
konstrukcja grozi dalszym „deficytem demokracji”, jednak zabezpiecza
przed nieodpowiedzialną polityką gospodarczą państw członkowskich, ale
także Komisji, bo i ona potencjalnie może być nieodpowiedzialna. Polska
najczęściej opowiadała się za taką metodą integracji jako
zabezpieczeniem przed dominacją największych europejskich potęg.
Integracja
poprzez państwa narodowe to tylko pozornie przeciwieństwo modelu
stanowego - do tej wersji zdają skłaniać się Niemcy, próbując forsować w
polityce gospodarczej ustalenia na wzór traktatu z Schengen. Jednak
zgodnie z art. 3 ust 1 pkt c Traktatu o Funkcjonowaniu Unii
Europejskiej, polityka pieniężna strefy euro jest kompetencją wyłączną
UE. Oznacza to, że tylko UE może przyjmować prawo w tej dziedzinie.
Wobec powyższego, wszelkie próby tworzenia regulacji dotyczących strefy
euro poza reżimem prawnym (i z pominięciem systemu instytucjonalnego) UE
są niezgodne z prawem pierwotnym. Jakie argumenty podnoszone są przeciw
temu rozwiązaniu? Integracja według modelu państw narodowych grozi
sytuacją, którą eksperci European Council for Foreign Relations
określili jako „wielobiegunową Europę”. W praktyce to w ostatecznym
rachunku nie tyle dominacja Niemiec, co powtórka XIX-wiecznego „koncertu
mocarstw”, w którym poszczególne interesy realizowane będą na podstawie
doraźnych sojuszy mniejszych państw z krajami najsilniejszymi:
Niemcami, Wielką Brytanią czy Francją. Stąd można zrozumieć niechęć
państw „starej UE” do rozszerzania o Turcję czy Ukrainę, ponieważ te
kraje ze względu na swój potencjał demograficzny mogłyby się stać
niezależnym biegunem (w przypadku Ankary) albo istotnym graczem
europejskiego systemu (w przypadku Kijowa). Nieodpowiedzialna polityka
zagraniczna formujących się w XIX wieku państw narodowych doprowadziła
do powstania Europy dwubiegunowej, podzielonej między Trójprzymierze i
Trójporozumienie, co doprowadziło do wybuchu pierwszej wojny światowej. W
tym kontekście groźby ministra Jacka Rostowskiego o nowej wojnie w
Europie trafiają na pewne historyczne tło.
Zdrowy
rozsadek nakazuje wyjść poza modele i odnieść się do praktyki, do stanu
integracji, w jakim się znajdujemy. Jest to miks metody wspólnotowej
(poprzez wspólne instytucje) oraz miedzypaństwowej. W ramach pierwszej
powinniśmy poddać krytyce próby poszerzania zakresu regulacji,
szczególnie w zakresie gospodarki, i nie zgadzać się na nowe; w
odniesieniu do drugiej powinniśmy zabiegać o zachowywanie suwerenności
tam, gdzie nie musi być ona oddawana lub preferować model warunkowego
zrzekania się jej. Czy jest sens na pytanie odpowiadać „nigdy nie”? Nie
ma ku temu powodu, mimo, że nie widać na horyzoncie realnych przesłanek
za federacją. Nie ulega jednak kwestii, że dzisiaj trzeba powiedzieć
federacji „nie”, a na pewno trzeba tak powiedzieć wyobrażonym Stanom
Zjednoczonym Europy, bo to droga ku europejskiej utopii. Zresztą w
polskich warunkach jest to raczej pozycja negocjacyjna wobec zwolenników
hasła „więcej Europy w Europie” niż realny pomysł na politykę. Trzeba
wyzyskać możliwości podpisanych traktatów, tzw. sześciopaku, zrealizować
do końca zasady konfederacji, podążając za wolą narodów a nie próbując
ją na siłę formować.
Odpowiedź konserwatysty
W
odpowiedzi na propozycje Sikorskiego można sobie wyobrazić trzy
postawy. Po pierwsze, zgodę na przyspieszenie europejskiego projektu bez
względu na jego krytykę i nie zważając na jego już ujawnione
mankamenty. Tym charakteryzuje się postawa większości zwolenników
federacji.
Można
sobie wyobrazić także krytykę z pozycji tradycyjnej nieufności wobec
Unii w przekonaniu, że obecnie suwerenność Polski znalazła się w takim
stanie, że nie może już podlegać jakiejkolwiek modyfikacji, a kilka lat
temu, podczas przyjmowania Traktatu Lizbońskiego, jeszcze mogła. Jest to
swoisty „dyskrecjonalny eurosceptycyzm”. Uwikłany jest zresztą w
poważny konflikt wewnętrzny, zakłada bowiem, że kiedy do władzy dojdzie
„odpowiedni” rząd, to kolejne zrzeczenia się suwerenności na rzecz UE
nie są wykluczone (jakby ten rząd „odpowiedni” gwarantował, że władzy
już nie odda). W końcu to z usta Jarosława Kaczyńskiego padła propozycja
powołania wspólnej europejskiej armii.
Trzecia
postawa powinna polegać na spokojnej odpowiedzi, opartej na faktycznym
rozeznaniu rzeczywistości społecznej, bez pokusy jej niepotrzebnego
„przetapiania”, chociażby w kierunku większego „ukonserwatywnienia”.
Potrzeba nowego, zdroworozsądkowego podejścia, które bierze pod uwagę
stan faktyczny i nie boi się zmian co do zasady. Jerzy Giedroyć w
Autobiografii na cztery ręce pisze "zmieniam taktykę, bo polityka nie
jest sakramentem; jeśli chce się ją uprawiać, to trzeba przylegać do
rzeczywistości, która się zmienia. Trzeba umieć zachowywać zasady i
zmieniać poglądy".
Integracja przez deregulację
Dlatego
odpowiedź na pytanie o nowy traktat może być warunkowa, nie musi być
jednoznacznie negatywna. Nowy traktat nie powinien być kolejną umową o
wszystkim. Czas wrócić do jednej podstawowej rzeczy, na którą starą
Europę powinno być stać - do mądrego gospodarowania. Najpierw należy
zapewnić więc bardzo konkretny cel – wzrost gospodarczy. Wolność
gospodarcza, innowacyjność, transparentne reguły gospodarowania, wolny
rynek, wolna konkurencja, ograniczenie interwencjonizmu państwowego
powinny być kryteriami oceny nowych pomysłów gospodarczych. Dopiero na
tak wypracowanej sile gospodarczej można tworzyć system ochrony
socjalnej, którego zakres odpowiada potencjałowi gospodarczemu.
Zamiast
tworzenia nowych legislacyjnych bubli unijnych (nadregulacja prowadzi
do inflacji prawa, rozrostu biurokracji, komplikuje system prawny,
paraliżuje wolny rynek i konkurencyjność) należy uprościć system prawa
europejskiego. Stan obecnego prawodawstwa, jak również dualizm porządków
prawnych (UE i krajowe), tylko utrudnia poruszanie się po systemie
prawnym. Przykładem nadregulacji są unijne postanowienia dotyczące
podatku VAT. Obejmują one ponad 10 aktów unijnych o łącznej liczbie
ponad 200 stron (nie licząc nowelizacji). Do tego dochodzą akty krajowe,
czyli implementacja do krajowego porządku dyrektyw unijnych – to
kolejnych kilkaset stron, w tym ustawa (tylko ona ma 199 stron) i
kilkanaście aktów wykonawczych. Dopóki piekarz z Warszawy nie będzie
mógł otworzyć piekarni w Wiedniu w oparciu o jak najmniejszą liczbę
przepisów, nie ma mowy o zdrowej gospodarce. Okazuje się, że to, co było
możliwe przed 1918 rokiem ciągle nie jest realne we współczesnej
Europie Środkowej. Losy dyrektywy usługowej to żywa ilustracja jak
trudno zjednoczonej Europie, tak często aspirującej do wnikania w
ludzkie dusze, załatwić proste kwestie dotyczące konkurencji. Podstawą
nowoczesnego myślenia o jednej Europie musi być negatywna zasada
ujednolicania regulacji. Ideał powinien być taki, że wszyscy przyjmują
za wzór tego, kto w najmniejszym stopniu reguluje, a nie szukają jakiejś
średniej.
Pierwszy warunek brzegowy: w zamian za głębszą integrację większa spójność
Warunkiem
rozmów o rewizji traktatów w stronę głębszej integracji gospodarczej
powinno być ze strony Polski zobowiązanie Unii Europejskiej, najlepiej
traktatowe, do utrzymania lub nawet przyspieszenia wysiłków w celu
zapewnienia spójności i konkurencyjności technicznej pomiędzy państwami
członkowskimi UE. W przeciwnym wypadku dojdzie do nierównomiernego
rozłożenia bogactwa i innowacyjności w Unii. Polski 2011 nie stać na
przyjęcie zasady „klatka-stop” i utrwalenia po wieczne czasy skali
różnicy pomiędzy stopniem rozwoju naszego kraju i starej Unii.
Historyczny tytuł do domagania się zadośćuczynienia za zapóźnienie po II
wojnie światowej, chociaż w niejednych uszach brzmi staroświecko,
pozostaje aktualny. Wstępem do dyskusji o inwestowaniu w badania i nowe
technologie powinno być doprowadzenie do sytuacji, w której Polska jest
te cele realizować, bo już posiada odpowiednią infrastrukturę. Chodzi
więc o jednoznaczne przełamanie bariery infrastrukturalnej, jaka
oddziela Polskę od najlepiej rozwiniętych krajów UE. W innym wypadku
kraje takie jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania dysponowałyby
trwałymi fundamentami wzrostu gospodarczego, czyli odpowiednim
przygotowaniem w postaci dróg, lotnisk, poziomu informatyzacji a także
potencjałem do tworzenia wysokich technologii. Natomiast kraje takie jak
Polska czy Grecja nadal dostarczałaby jedynie podstawowych produktów i
stanowiły rynki zbytu dla państw bogatszych.
Zgodnie
ze Strategią Europa 2020, docelowy poziom inwestycji publicznych i
prywatnych w badania i rozwój w poszczególnych krajach unijnych powinien
osiągnąć poziom 3% PKB. W Polsce jest to jedynie 0,68%, natomiast
państwa takie jak Niemcy, czy Francja, mimo że notują na przestrzeni
ostatnich lat ujemne bądź niższe od polskich wskaźniki wzrostu PKB,
inwestują w działalność badawczo-rozwojową dwukrotnie (Francja) lub
trzykrotnie (Niemcy) więcej niż Polska. W perspektywie średnio- i
długoterminowej stanie się to prawdopodobnie główną przeszkodą dla
trwałego wzrostu gospodarczego w naszym kraju. Jeśli państwa
członkowskie byłyby zobowiązane, aby dbać o odpowiedni poziom deficytu i
inflacji, to dlaczego nie wymagać od nich dbania o właściwy poziom
inwestycji w badania i rozwój? Być może należy od nowa zastanowić się
nad ulubionym przez Polaków pojęciem solidarności.
Drugi warunek brzegowy: promesa zgody na rozszerzenie UE
Popieranie
przez Polskę rozszerzenia Unii nie jest, jak rozumieją to niektórzy,
dążeniem do ekspansji terytorialnej i gospodarczej UE, ale rozszerzaniem
przestrzeni stabilności i dobrobytu o dalsze państwa. Integracja nie
jest ekspansją, nie jest też nawet rozszerzeniem. Trzeba ją rozumieć
jako ponowne zjednoczenie polityczne kontynentu, zaś dążenie do niej
jako naturalny kierunek rozwoju cywilizacyjnego kontynentu. Żaden kraj
ani żadne wspólna instytucja nie ma prawa do zamykania drogi
rozszerzeniowej, bo to przejaw działania wbrew politycznej naturze
Europy, jeśli o czymś takim w ogóle można mówić. Minister Sikorski
słusznie zauważa, że Unia zyskała znacznie na rozszerzeniu w 2004 roku,
jednak w Berlinie pominął kwestie dalszego rozszerzenia. Proces
przyłączenia do Unii krajów Europy Wschodniej powinien być przemyślany.
Najpierw należy uporać się z wewnętrznymi problemami Unii, a dopiero
potem zrobić krok naprzód. Trwający wiele lat proces akcesyjny może
jednak toczyć się równolegle do naprawy finansów Unii.
Trzeci warunek brzegowy: nic nowego w sprawie moralności i obyczajów bez wyraźnej zgody narodów
Dzisiaj,
chociaż dzieje się to wbrew uregulowaniom i deklaracjom, zwolennicy
mitów europejskich korzystają z każdej okazji, by kształtować ideowy
wizerunek liberalno-lewicowej Europy pod pretekstem innych kwestii:
głodu, walki z chorobami itd. Ta praktyka, której dotychczas nie
postawiono odpowiedniej tamy, wywołuje nieufność. To dlatego blado
wygląda propozycja Sikorskiego, by to „stanom”, jak nazywa on państwa
europejskie, pozostawić kwestie. Każdy dzień praktyki wskazuje bowiem na
co innego. Powstaje więc pytanie o mechanizm, na jakim odpowiedzialnie
można oprzeć gwarancję, że kwestie religii, moralności nie staną się
ofiarą utopi równości, równouprawnienia itd.
Podsumowanie
Polska
nie może pozostać w rozdebatowanej Europie jedynie z propozycją
Radosława Sikorskiego, bo nie jest to jedyna droga do sukcesu UE. Trzeba
przekłuć pychę brukselskiej biurokracji i obalić pogląd, że jest ona
warunkiem koniecznym dalszych procesów rozszerzenia. Ich przewodnikiem
powinna być bowiem nie sfora wysoko opłacanych i oderwanych od
rzeczywistości urzędników, ale zdrowy rozsadek, obserwacja społeczeństw
Europy i wyciąganie wniosków z ich oczekiwań. Koncepcji federalistycznej
trzeba przeciwstawić aktywny realizm odnowionej konfederacji. Mitom i
utopiom na szczęście sama da radę żywa rzeczywistość społeczna, która
wyrazi się w demokratycznych wyborach narodów. Politycy muszą tylko
zapewnić, że to prawo pozostanie narodom w pełni zagwarantowane i nikt
się nie odważy się ograniczać go w imię swoich marzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz